Rejestracja: 570 820 330
22 757 77 74

Nasze dzikuski

Wydarzenia 22 listopada, 2023

Jeżyk

Jesienią 2011r. trafił do naszej Kliniki pewien śliczny jeż. Został znaleziony w naszych okolicach i przyniesiony do nas przez dzieci. Przez kilka dni obserwowaliśmy zwierzę, aby upewnić się, że jest zdrowy i wystarczająco samodzielny, aby żyć na wolności. Jeż był bardzo dzielny i w pełni samodzielny, dlatego nasza koleżanka Monika zabrała go do swoich rodziców na działkę. Jeż uwił sobie tam jamę w liściach, korzystał z gościnności gospodarzy, którzy go dokarmiali i pewnego dnia pełen sił wyruszył w świat.

Jeżynka

Jeżynkę przekazała pod naszą opiekę Pani, która rozpaczliwie szukała dla niej pomocy. Ta kolczasta kulka została poturbowana przez samochód na jednej z warszawskich ulic, ale szczęśliwie przeżyła. To niesamowite, bo jeż jest niewątpliwie najczęściej ginącym na drogach dzikim gatunkiem ssaka. Rtg wykazało uszkodzenie kości kończyny miednicznej lewej. Jeżynka przeszła zabieg osteosyntezy i przebywa w naszym szpitalu w oczekiwaniu na prawidłowy zrost kości i w końcu operację usunięcia implantu. Wszystkie nasze działania zmierzają ku temu, aby mogła powrócić na wolność i cieszyć się życiem. Dla nas ogromną radością są takie sukcesy, bo dzięki nim dołączamy się do ochrony cennych gatunków zwierząt.

Ruda historia

5 września 2010r. w niedzielę stał się cud. W zasadzie cud nastąpił później, ale po kolei. Pracująca niedziela, wiele się dzieje, dużo obowiązków, aż do momentu, w którym przed Kliniką pojawia się samochód strażacki. Pali się! Zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć, pojawił się strażak niosący w ręku czapkę z daszkiem, a w niej… Ekstremalnie małe, rude, ślepe i z uszkodzonymi paluszkami zwierzątko. Wiewiórka – jak się miało okazać za kilka dni – Alvin. Pan znalazł stworka leżącego przy ulicy i widział, jak zwierzątkiem zainteresowały się mrówki. Zrobiło mu się szkoda zwierzaka, wziął maleństwo do czapki i przywiózł do Kliniki Redline. Zauważył również, że wiewiórka nie ma już jednego paluszka, a kolejny wisi na włosku. Zapytał czy może liczyć na naszą pomoc. Zawiniątko przyjęliśmy i poinformowaliśmy uczciwe, że dzikie zwierzaki kiepsko znoszą warunki stworzone przez człowieka. Tymczasem trzeba było działać. Zorganizowałam pudełko kartonowe, wyścieliłam ligniną, zagrzałam butelki z wodą, żeby zapewnić ciepełko i po uzyskaniu informacji od przyjaciółki, która miała już odchowane wiewiórki na swoim koncie, pojechałam do sklepu po jedzenie dla maleństwa. Okazało się, iż wiewiórkę karmi się kozim mlekiem. Pierwsze karmienie było dużym stresem, bo najważniejsze, aby zwierzę się nie zachłysnęło oraz w ogóle chciało ciągnąć smoczek. Okazało się to za trudnym zadaniem dla mojej wiewiórki. Przeszliśmy na strzykawkę. I się udało! I tak po pierwszych trudnych bojach rude maleństwo zostało u mnie na kilka miesiący. To były cudowne chwile dla mnie, dla moich bliskich, którzy mieli nieprzewidzianego współlokatora, no i mam nadzieję, że dla Alvina też. Alvin to imię nadane wiewiórowi (trzeba zaznaczyć, że był to samiec) przez mojego brata Bartka, na cześć wiewiórki z bajki. Alvin był niezwykle delikatnym zwierzęciem, zwłaszcza w pierwszych dniach bycia ze mną. Praktycznie cały czas spał. Pozycje wymyślał przeróżne. Karmiłam go co 2-3 godziny, nawet w nocy. Każdorazowo podgrzewałam mleczko i powoli przez strzykawkę karmiłam głodomora, któremu kozie mleko smakowało ponad wszystko. Był tak malutki, że każdy obawiał się, iż go uszkodzi. Z dnia na dzień Alvin stawał się coraz silniejszy i większy. Całe dnie spędzał wtulony we mnie pod bluzką, słuchając rytmu mojego serca. Przez większą część dnia spał, w przerwach jadł. To było niesamowite, że kiedy chowałam go pod bluzkę on od razu zasypiał. W nocy spał w kartoniku. Jednak im więcej czasu mijało tym Alvin stawał się większy i bardziej wymagający. Po jakimś czasie zamieszkał w klatce po chomiku. Miał tam swój ukochany termofor, który podgrzany, udawał jego mamusię. W klatce było również drewienko do gryzienia, ale również ukrycia się. Jednak Alvin najbardziej lubił spędzać czas z ludźmi. Skakanie po nas sprawiało mu największą przyjemność. Kiedy puszczany był luzem po pokoju szaleństwom nie było końca. Alvin biegał, skakał po firankach i meblach, ogryzał kwiatki, piloty do telewizora i dużo innych rzeczy napotkanych na swojej drodze. Do tej pory mamy po nim pamiątki. Niesamowite jest dla mnie to, że przez ten cały czas Alvin był ze mną praktycznie non stop. Jeździł ze mną do pracy, na uczelnię, do sklepu…wszędzie. W dodatku był to okres przygotowań do mojego ślubu i Alvin również w tym uczestniczył. Niezapomnianą historią jest wizyta w pewnej Galerii Handlowej, w której wybierałam obrączki. Alvin postanowił nagle wyskoczyć na paletę z obrączkami, powodując wielkie poruszenie w sklepie. Ludzie byli najpierw zaskoczeni, a potem zakochani w wiewiórce. Im więcej czasu mijało tym Alvin stawał się coraz bardziej dojrzały. Widzieliśmy z mężem, że czegoś mu brakuje. Natury. Bardzo szybko zaczęliśmy szukać rozwiązania jak zapewnić mu najlepsze warunki. Wiedzieliśmy, że jest to wiewiór przyzwyczajony do człowieka, ale potrzebujący naturalnych warunków. Wszystkie drogi zaprowadziły nas do wspaniałej kobiety, która kocha zwierzęta i ratuje je w bardzo ciężkich dla nich chwilach. I tak po kilku miesiącach nasz wspaniały Alvin powędrował do specjalnej półdzikiej woliery, z której powędrował na wolność. W półdzikiej wolierze wiewiór miał za zadanie nauczyć się daleko skakać i zdobywać samodzielnie pokarm. Kiedy był już gotowy został wypuszczony na wolność. I tak biega sobie do dziś, posiadając pewnie wspaniałą rodzinę i przyjaciół. Nam pozostały fantastyczne wspomnienia, zdjęcia i filmy.